11 Listopada zbliża się wielkimi krokami, a wraz z nim czas „radości”, szaleństwa i innych ekscesów na ulicach (patrz: palenie wozów transmisyjnych nielubianych, bo niepolskich, a skoro niepolskich to żydowskich, stacji telewizyjnych czy masowe rwanie bruku ulicznego na czas, ten czas), czyli świętowanie po polsku. Prawdopodobnie jutro Marszałek (wtedy jeszcze nie marszałek) wyjedzie z Magdeburga (gdzie przebywał na przymusowych wczasach w tamtejszej cytadeli) i uda się w towarzystwie Kazia Sosnkowskiego w kierunku Warszawy, by dotrzeć do niej 10 Listopada. W sumie to niecałe 700 kilometrów, więc może wyjedzie dopiero pojutrze, ale wtedy nie było Szengena, drogi jakieś koślawe, a i TeŻeWe nie takie prędkie (szybciej byłoby smagnąć nieco Kasztankę), to ze trzy dni mogło się zejść. Wyjechał, wyjedzie – nieistotne, ważne żeby dotarł szczęśliwie, a przygotowania do jego przyjęcia idą już pełną parą.
Marszałek, ale nie ten wąsaty – Sejmu, Ewa Kopacz, zaintonowała na tę okoliczność akcję, której nazwy nie jestem w stanie przyswoić, ale oscyluje ona wokół komunałów typu Mamy Niepodległą (a może opcjonalnie: Mamy Podległą?) czy Bądźmy dumni z Biało-czerwonej lub Bądźmy Czerwoni… z dumy rzecz jasna. Mniejsza, chodzi o to, by z okazji nadchodzącego święta, które ma być radosne i łączyć nas wszystkich (buhahaha), wysłać swoim bliskim kartkę o takiejż właśnie wymowie. Ambasadorem akcji jest między innymi Daniel syn Tuchajbeja, który oprócz pala zmieścił w swej szanownej znaczną część adwersarzy politycznych i to im właśnie zamierza zadedykować swoją kartkę. Ładnie z jego strony, choć będzie to pewnie kartka czerwona (Polak z krwi i kości powie pewnie: jaki Daniel, taka kartka).
Jego wysokość (taaa) Jarosław Polskę Zbaw Kaczyński zrezygnował już z prób zdobycia Warszawy (no bo ileż razy może szanowny kawaler odchodzić od waćpanny z kwitkiem?) i natenczas, jak ten Wojski, chwycił – może nie za długi centkowany kręty (bo niby skąd?) – a za rączkę swojego małego neseserka w grochy i przeniósł się do brata do Krakowa. Stąd wniosek, że Warszawa już go nie obchodzi i on się bez niej obejdzie. Obejdzie – tyle, że w Krakowiu.
Sprawił tym nie lada kłopot swoim wyznawcom i sporej rzeszy Polaków (tych prawych i prawdziwych – w skrócie PiP), bo stanęli oni teraz przed wyborem – a raczej okrakiem na dwóch rozpędzonych koniach, co niechybnie prowadzi do głębokiego rozdarcia moszny – czy bardziej polsko będzie napierdalać się w asyście Straży Niepodległości (podobno szkolonej nawet z użycia broni palnej przez specjalistów z GROM-u i Legii Cudzoziemskiej – a ja się spytam: po chuj to pokojowej manifestacji?!) z policją w Warszawie czy też wykrzykiwać pod Wawlem Raz sierpem, raz młotem…, Donald Tuski – agent ruski, KomoRuski – agent… wiadomo jaki, hańba! i tu jest Polska!, aha zapomniałbym – i sztandarowe: Mordercy! przeplatane nutami: Ojczyznę wolną racz nam wrócić Panie. No powiem szczerze ja tu nie mam gotowej odpowiedzi. Ech, takie cierpienia młodego Polaka.
Alianci zaś z tej okazji rozpoczęli długo zapowiadaną operację Overlord i msząc się za przeprowadzone przez bombowce z Dortmundu bombardowanie Londynu sprzed dwóch tygodni, dokonali wczoraj inwazji i zdobycia Signal Iduna Park, a tym samym i całego strategicznego Zagłębia Ruhry. W szeregach nieocenionego Dywizjonu 303 wyróżniał się męstwem pilot Wojciech Scezny, przyjmując na własne ciało większość strzałów nieprzyjaciela. Po stronie niemieckiej w szturmie udział wzięli dwaj volksdeutsche: Robi Lefandoofsky i Jakub Blasch… Blaschcy… Blaschcykowsky? Ist das richtig? – ale spuścimy na to kotarkę z milczenia (z Milczenia owiec).
Przy okazji zakończonej operacji wojskowej odnaleziono w mieszkaniu jednego Fryca 1500 (słownie: tysiąckurwapięćset!) nieznanych nikomu dzieł Rembrandta, Van Gogę i innych, zrabowanych w czasie II wojny światowej przez nazistów, a które tatuś Fryca (z niem. Fritz Vater), bliski współpracownik Józia Goebbelsa, przekazał mu w spadku, ten zaś zapomniał bidulek, że wojna skończyła się blisko 70 lat temu i wypadałoby oddać!
A znajomej mi Pani, co ma Marzennie, z okazji, już ona wie jakiej (Rewolucji październikowej według rachuby Gregorian, rzecz jasna), wyrazy piszę i ofiarowuję, wszystkie wyrazy – które już znam i te, które poznać zamierzam.