Nowy Rok – niczym niesforna, a opierzona już kloaka – z przeciągłym plaśnięciem zwalił się nam na głowę. Niby i jedno i drugie zapewnić (ba, zagwarantować!) ma człowiekowi szczęście, jeśli nie na wieki wieków, to przynajmniej, w wersji mini, w tych nadchodzących 365 odmienionych do podszewki (pardon – znowelizowanych) dniach. Tak przynajmniej mawiają. Tu i tam. Czasem nawet tak życzą. Krzyżując przy tym dyskretnie, dla przeciwwagi, palec wskazujący ze środkowym. I nie chodzi mi teraz o dosłowność (czasem się to nazywa szczerością) typu „a żeby cię obesrało!”, bo wtedy by przecież nie krzyżowali. Bo po co? Niech się darzy Rodakowi…
Z tym nastaniem Nowego, to nie ma się co tak za bardzo cieszyć. Mówię, rzecz jasna, o Roku, nie o Obliczu Najjaśniejszej RP (chociaż?). Kolejny przeskok cykliczny sprężyny dziejowej – kolejny krzyżyk na karku, jakbym z jednym nie miał wystarczająco dużo kłopotów. Do tego, z roku na rok, tenże przeskok nie robi nic ponad rozpychanie do bólu, ile miejsca Matka Anatomia dała, gruczołu krokowego przez co człowiek powoli zaczyna chodzić na kształt i podobieństwo Johna Wayne’a z okresu jego świetności. Ktoś mógłby w tym miejscu wspomnieć o „kaczym chodzie” (czy adekwatniej – o pochodzie), ale mogłoby to być semantycznym nadużyciem i zamachem na Nowe Oblicze Najjaśniejszej. Jest jednak pewien punkt zbieżny, gdyż w obu przypadkach sytuacja rozbija się (czy raczej ociera) o palec! W jednym o palec boży, w drugim – proktopalec, sami połączcie kropki i zdecydujcie który, gdzie się maczał…
W okresie pomiędzy się nie odzywałem. Pomiędzy tym, jak się w bólach rodził i moc struchlała, a tym, gdy nadszedł Nowy czy też Nowe i wszyscy struchleli. Nawet struchlałe już truchła. Się nie odzywałem, bo Tradycja nakazuje (a przecież wszyscy jesteśmy na zabój do Niej i jej sióstr wyświechtanych – Wartości, przywiązani) życzyć w tym okresie „do (pi)siego roku!”. Znaczy to mniej więcej tyle, że strona czynna życzeń (nazwijmy ją – życzącą) wyraża nadzieję, by strona bierna życzeń (w tym wypadku – życzona, może nawet na-życzona) dożyła Tego roku. Ponieważ wszyscy dożyliśmy Tego, tj. Pisiego Roku (gdyby odjąć pierwszą samogłoskę z pierwszego członu, mielibyśmy bardziej chińskie i bardziej zbliżone do rzeczywistości określenie roku), a nawet czterech lat (bo wyrażam głęboką nadzieję, że jednak Naród pójdzie, jeśli nie po rozum, to przynajmniej i nie na kolejne wybory, a wówczas zdecydują ci, co mają centralny ośrodek decyzyjny jednak nieco oddalony od dolnych partii pleców – nie, nie od dupy, od krzyża, choć to, zgodnie z anatomią, ściśle sąsiadujące rejony, a wówczas Nowe Cztery Lata przyjdą i wpierdolą, wpierdolą Te Stare Zastałe Cztery), nie miałem serca, a przede wszystkim ochoty, Tego dodatkowo Nikomu życzyć. Choć też, przyznajmy szczerze, rzeczywistości tym nie odczarowałem.
Harrym Potterem nie jestem, nawet Johnem Porterem nie, więc nie odczarowałem. Mamy, co mamy i mieć, co mamy, będziemy, aż się – za przeproszeniem Państwa i w odwołaniu do początku postu – posramy. Ponieważ jednak, jak to już mam nadzieję wykazałem, takie uzewnętrznianie własnych, jakże głębokich treści na innych, nazywane przez niektórych (zupełnie niesłusznie) defekacją, przynosić ma szczęście – cieszmy się! Będziemy najszczęśliwszymi ludźmi na Ziemi, właściwie ludźmi w Niebie na Ziemi! O ile nie jest się cyklistą (wiadomo – element pedałowania) lub wegetarianinem (bo Owoc zawsze był, jest, a Tym bardziej będzie, zakazany!). (L)Ament.